Polscy wydawcy e-booków chcą zrobić
wszystko, by czytelnicy uwierzyli, że to niemalże to samo, co
prawdziwa książka. Tyle że robią to w wyjątkowo głupi sposób.
Lubię autografy. Nie stałbym nigdy po
żaden nawet godzinę (ani nawet piętnaście minut – przez to
przegapiłem dedykację od Kazimierza Górskiego w czasach
podstawówki), ale ostatnio nie muszę tego robić, bo rodzimi
dystrybutorzy/wydawcy męczą autorów na miejscu, każąc im
podpisać tysiące książek, by te dotarły do czytelników już z
podpisem. Weszło idzie nawet krok dalej i za drobną dopłatą można
dostać dedykację, którą sami wymyślimy. I to się im opłaca, bo
chętnych na autograf nie brakuje.
Wydawcy e-booków pomysł najwidoczniej
podpatrzyli i pomyśleli: „hej, zróbmy to samo u nas! Niech ludzie
wiedzą, że e-książki są takie same jak zwykłe!”. Genialny
plan, prawie tak samo dobry, jak zachęcanie rowerzystów do kupna
auta poprzez montowanie w samochodach rowerowych dzwonków.
Właściwie to nawet głupszy pomysł,
bo taki e-bookowy autograf jest przecież bezwartościowy. Co mi z
podpisu autora, który jest dokładnie taki sam na każdym cyfrowym
egzemplarzu i trafił do tysiąca innych czytelników? Po co mi
skopiowany, zeskanowany podpis? Przecież równie dobrze mógłbym go
wydrukować. Czy np. Woblink nie wie, o co chodzi w autografach?
E-booki są świetne, bo, nie licząc
treści, książką nie są. Nie mają twardej okładki, nie ważą
10 kg, nie mają też miejsca na autograf. Ale to nieistotne, bo nie
tego od nich wymagam. A skoro tak, to nie potrzebuję żadnych innych
„książkowych” atrybutów. I aż dziwne, że wydawcy e-booków
nie są tego świadomi.
Zresztą - co miałbym z takim cyfrowym autografem zrobić? Chwalić się nim? W przypadku papierowej książki ma to jeszcze jakiś sens, ale nie wyobrażam sobie, że pokazuje komuś podpis autora na Kindle'u.
A jak wydawcy chcą, by ludzie kupowali
więcej e-booków, to przepis jest prosty – niech obniżą ceny. I
wtedy nawet bez autografów cyfrowe książki sprzedadzą się
świetnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz